Szukaj

Wywiad z Tadeuszem Stawirejem - opiekunem osób starszych za granicą

Podziel się
Komentarze0

Wrocławianin Tadeusz Stawirej był w swojej karierze prezesem firmy budowlanej i szefem salonu bmw. Postanowił jednak pomagać ludziom i został terapeutą. Dziś ma pięćdziesiąt lat i za sobą pięć wyjazdów do Niemiec jako pracownik agencji pracy tymczasowej Work Express w charakterze opiekuna osób starszych. Jego nietypowe podejście do tej pracy sprawia, że nie tylko zarabia pieniądze, ale też staje się członkiem rodzin, z których pochodzą jego podopieczni.



Tadeusz Stawirej: Pierwszy wyjazd wspominam bardziej jak niezwykłe wakacje spędzone z rodziną, niż ciężką pracę. To był 2006 rok, pojechałem na zlecenie Work Express w rewelacyjne miejsce do Frondenbergu koło Dortmundu. Opiekowałem się tam 85-letnim panem Erwinem. Mieszkał sam w pięknym domu z ogromnym ogrodem - 500 metrów kwadratowych, którym opiekował się ogrodnik. Miał syna lekarza, który zmarł kilka lat wcześniej na niewydolność nerek, więc opiekowała się nim synowa. Jednak, ponieważ prowadziła własną praktykę lekarską, nie miała zbyt dużo czasu. Trzy miesiące przed moim przyjazdem zmarła żona pana Erwina i „siadła“ mu psychika.

- Jak Pan wspomina swojego pierwszego podopiecznego?

Tadeusz Stawirej: Z panem Erwinem rozumiałem się od pierwszego spojrzenia. Przypominał mi mojego ojca, który, gdyby żył, byłby w podobnym wieku do niego, on z kolei stracił swojego syna. Może to spowodowało, że świetnie się rozumieliśmy. W czasie dwóch miesięcy, które tam spędziłem  opowiedział mi cały swój życiorys. O sobie, swoim bracie, synu. O swoim udziale w drugiej wojnie światowej, w czasie której latał w Luftwafe nad Rosją i Afryką, trafił do niewoli amerykańskiej i z USA przez Anglię wrócił do Niemiec. Krótko mówiąc niesamowity materiał na trzymający w napięciu scenariusz. Okazało się zresztą, że nigdy wcześniej nikomu nie zwierzał się z tego okresu swojego życia. Synowa była zaskoczona, kiedy jej o tym opowiedziałem.

- Czyli z rodziną też miał pan dobry kontakt?


Tadeusz Stawirej: Jak najbardziej. Na przykład uczyli mnie grać w golfa. Raz w tygodniu z panem Erwinem zostawała kuzynka, a mnie w tym czasie synowa i jej partner zabierali na pole golfowe. Do dziś mam kontakt z synową pana Erwina, która wyszła drugi raz za mąż i meszka teraz w Berlinie. Zawsze, kiedy wyjeżdżam do Niemiec sprawdza na mapie, co ciekawego będę mógł zobaczyć w okolicy.

- Spędził pan we Frondenbergu dwa miesiące. To standardowy czas trwania tego typu kontraktu?


Tadeusz Stawirej: Niekoniecznie. Czasem opiekunowie wymieniają się po takim właśnie okresie, ja zwykle staram się zostać dłużej. Z panem Erwinem nie zostałem dłużej, bo po dwóch miesiącach zmarł. Byłem na miejscu do jego pogrzebu...

- Ojej...

Tadeusz Stawirej:
No cóż... Ta śmierć była dla mnie bardzo ciężkim przeżyciem. Między innymi dlatego panie z Work Express już po dwóch tygodniach w Polsce namówiły mnie na kolejny wyjazd, żebym się przełamał i nie miał traumy po przeżyciach z pierwszego wyjazdu.

- I wyjechał pan...

Tadeusz Stawirej: Tak. Drugi wyjazd to był Lengfurt, wieś położona niedaleko Wurtzburga. Pan Kurt, mój podopieczny był obłożnie chory, leżący w łóżku, jego żona miał demencję, także w zasadzie opiekowałem się dwojgiem ludzi. Pierwszy miesiąc był fatalny. Żona co prawda chodziła, ale nie mogła zapamiętać nawet mojego imienia. Ja mówiłem do nich po imieniu, oni do mnie „Ej ty!“, a to bardzo utrudniało kontakt i nie budowało miłej, czy rodzinnej atmosfery. Udało się to przełamać po miesiącu i ostatecznie zostałem z nimi na pół roku.

- Tym razem dość długo.

Tadeusz Stawirej: Tak, ale ja mam raczej nietypowe podejście do tej kwestii. Nie ustalam z góry jak długo będę pracował w danym miejscu, bo po prostu nie traktuję wyjazdów do opieki jak pracy. Nie uznaję „standardowego“ wracania z kontraktu po dwóch miesiącach, bo jak można z kimś się zbliżyć w tak krótkim czasie?

- Został pan na pół roku, więc w końcu jednak udało się panu zbudować tam lepsze relacje?


Tadeusz Stawirej: Po pięciu miesiącach czułem się już jak członek rodziny. I tak też byłem odbierany. Ale wtedy zaczęły się poważne problemy ze zdrowiem Pana Kurta. Dwa razy przeżyłem jego reanimację. W dodatku za każdym razem musiałem wzywać dwie karetki naraz, bo żona widząc co się dzieje też wpadała w panikę, w każdej chwili mogła zasłabnąć.

- Czy ten wyjazd też skończył się tak smutno, jak pierwszy?

Tadeusz Stawirej: Na szczęście nie aż tak. Pod koniec szóstego miesiąca lekarz, który opiekował się Panem Kurtem powiedział mi, że mój podopieczny najprawdopodobniej nie pożyje już długo. Mówił o miesiącu, góra dwóch. Postanowiłem wyjechać, żeby nie przeżywać  kolejny dramatu raz jakim jest odejście podopiecznego. Ostatecznie okazało się, że Kurt żył jeszcze pięć miesięcy, ale w międzyczasie był aż trzy razy w szpitalu, więc nie byłby to z pewnością dla mnie łatwy czas.

- Ale ma pan też miłe wspomnienia z tego okresu?


Tadeusz Stawirej:
Kurt uwielbiał zwiedzać ze mną okolicę. Okazało się, że przez kilka lat przed moim przyjazdem nie wychodził z domu. Także opiekunka, która była tam przede mną nie miała doć siły fizycznej, żeby np. przenosić Kurta z wózka do samochodu, więc jego „aktywność“ ograniczała się do przesiadania się z łóżka na fotel i z powrotem. Sąsiedzi, kiedy pierwszy raz go zobaczyli byli naprawdę szczęśliwi. Część z nich myślała, że od dawna już nie żyje.

- Podczas wyjazdów zdarzały się panu z pewnością także trudne sytuacje?


Tadeusz Stawirej: Też się zdarzały. Raz trafiłem do domu, w którym po pięciu dniach zrezygnowałem z pracy. W czasie rozmowy z dziećmi pana, którym się opiekowałem okazało się (dzieci w wieku ok. 45 lat), że kilku opiekunów przede mną po prostu uciekło stamtąd bez tłumaczenia powodu. Ja im wytłumaczyłem, że jeśli pan nie zmieni postawy i nie przestanie traktować opiekunów jak lokajów, to nikt długo tam nie zagrzeje miejsca. Mam nadzieję, że ta rozmowa pomogła i kolejna osoba, która przyszła tam do pracy po mnie miała już łatwiej. Niestety historie starych osób, którymi się opiekujemy to najczęściej smutne historie. Na przykład dlatego, że wraz z nimi najczęściej znikało wszystko, co ich dotyczyło. Za każdym razem rodzina zachowywała się podobnie: sprzedawała większość przedmiotów z domu, a sam dom oddawała do  dyspozycji organizacjom charytatywnym.

- A co pana najbardziej zaskoczyło w czasie wyjazdów?


Tadeusz Stawirej:
Kiedy wyjeżdżałem do Niemiec myślałem, że będę się opiekował starszymi ludźmi, bo oni nie mają rodziny. Okazało się, że jest zupełnie inaczej. Tyle, że standardem jest oddawanie starszej osoby do domy opieki, lub wynajmowanie dla niej opiekuna.

- Z tego, co pan mówił, ma pan dość nietypowe podejście do pracy opiekuna.


Tadeusz Stawirej: Wynika to z tego, jaki jestem prywatnie. Jeśli wyjazdy traktuje się nie jako pracę, ale po prostu jak opiekę nad chorym członkiem rodziny, to nie będziemy mieli żadnych problemów. Podopieczni będą szczęśliwi, ich rodzina zadowolona, znajdzie się samochód na wyjazdy do kawiarni, czy na wycieczkę za miasto. Często okazuje się, że żaden opiekun nie jeździł ze swoim podopiecznym, a Niemcy bardzo chętnie pomagają w realizacji takich planów, bo przecież chodzi o opiekę nad członkiem ich rodziny. Są szczęśliwi, kiedy widzą, że on jest szczęśliwy. Kiedy opiekun jedzie „do rodziny“, a nie „do pracy“, to po prostu miło spędza się czas, najczęściej w pięknym miejscu, bo południowe Niemcy są bardzo malownicze. W dodatku za tak spędzony czas dostaje się pieniądze, co też jest bardzo miłe. Także dlatego jadę do opieki kiedy mi to odpowiada i w miejsce, które mi się podoba.

- Pana otwarcie się powoduje też otwarcie się ze strony rodzin.

Tadeusz Stawirej: Tak i co więcej, są też bardzo szczodrzy. Dzięki pracy w charakterze opiekuna nauczyłem się grać w golfa, zwiedziłem wiele pięknych miejsc w Niemczech, nierzadko dostałem dodatkowe pieniądze, czy prezent, jak zegarek, czy drogie wino za kilkaset euro, na które sam w życiu bym sobie nie pozwolił. Jeden z podopiecznych zaproponował mi nawet swojego mercedesa, którego już nie używał. Słyszałem też o opiekunie, któremu rodzina niemiecka kupiła nowe auto, którym wrócił do Polski i wracał potem do nich.

- Jest pan z wykształcenia terapeutą, ale nie zawsze tak było. Skąd wziął się pomysł, żeby nim zostać?


Tadeusz Stawirej:
Do 35 roku życia brałem wszystko i pracowałem, aż żyły wychodziły mi na czole. Byłem m.in. szefem salonu sprzedaży BMW Chrysler we Wrocławiu, potem prezesem firmy budowlanej RCE Unit, specjalizującej się w zbrojarstwie. To był okres prosperity w budownictwie, w tym czasie we Wrocławiu moja firma brała udział m.in. w budowie Galerii Dominikańskiej, odbudowy estakady kolejowej, czy biurowca Millenium Tower. Potem założyłem własną firmę marketingową i starałem sie rozkręcić ją na międzynarodową skalę. Współpracowałem m.in. z klientami w Londynu i Ukrainy, w końcu jednak stwierdziłem, że firma daje mi więcej pracy, niż korzyści.

- I co było punktem zwrotnym w pana karierze?


Tadeusz Stawirej: W 2002 roku zmarła moja mama i był to punkt zwrotny w moim życiu. Wtedy zacząłem myśleć o tym, że mógłbym pomagać ludziom. Zacząłem naukę fizykoterapii w szkole policealnej. I skończyłem ją z najlepszymi ocenami, prawdopodobnie dlatego, że jako jeden z niewielu uczniów robiłem to naprawdę z przekonaniem. Potem zaczęli pojawiać się klienci, a to sąsiadka, która dowiedziała się, że zajmuję się fizjoterapią poprosiła mnie, żebym postawił na nogi jej mamę, a to kolega, że żona ma problemy po urazie. Okazało się, że mam nie tylko wiedzę, ale i talent do tego zawodu i po jakimś czasie okazało się, że znów pracuję od rana do nocy.

- i?

Tadeusz Stawirej: Złapałem się na myśli, że nie chcę tak pracować. Zauważyłem też, że najbardziej mnie cieszą i dają największą satysfakcję sytuacje, kiedy udaje mi się pomóc osobom starszym. Kiedy np. pani chodząca od kilku lat z balkonikiem, po moich zabiegach zaczyna chodzić o własnych siłach. 

- Wtedy zdecydował się pan na pracę w Work Express?

Tadeusz Stawirej
: Inspiracją było ogłoszenie w gazecie. Zaskoczyło mnie, bo agencja Work Express poszukiwała opiekunów – panów, a nie pań. Wyjazd do Niemiec skojarzył mi się też raczej z turystycznymi wyprawami studenckimi niż ciężką pracą.

- Pana podejście sprawiło, że rzeczywiście wyjazdy nie stały się ciężką pracą. Czy zajmuje się pan dziś wyłącznie opieka nad osobami starszymi?


Tadeusz Stawirej:
Od czasu do czasu udzielam się też jako ogrodnik, bo moja żona prowadzi firmę zajmującą się pielęgnacją zieleni. Miewam prywatne zlecenia jako fizjoterapeuta. W ramach hobby zajmuję się paralotniarstwem, skakałem na spadochronie, mam na koncie 16 skoków i uznałem, że to już dość. Na paralotni jestem w powietrzu dłużej i nie jestem uzależniony od instruktora, pilota itp. A to mi bardzo odpowiada.

Rozmawiał: Jarosław Orzeł

Komentarze do: Wywiad z Tadeuszem Stawirejem - opiekunem osób starszych za granicą

Ta treść nie została jeszcze skomentowana.

Dodaj pierwszy komentarz